Niestety – współczesne pasieki trapi wiele problemów, od chorób wyniszczających całe rodziny tych pożytecznych owadów poczynając – po podobne skutki niefrasobliwych oprysków roślin chemikaliami. Warto więc może przypomnieć choćby zarys wielowiekowej współpracy człowieka z pszczołami, a także przykład skomplikowanych czasami kontaktów z nimi.
Pierwotna hodowla - najogólniej biorąc - polegała na wykorzystaniu rojów, osiadających zwykle w dziuplach drzew. Z czasem naturalne ubytki w pniach dodatkowo obrabiano, zaczęto także tworzyć wycinane od podstaw barcie. Wyrąbywano je zazwyczaj na dębach i sosnach, ponadto wykorzystywano też lipy, buki bądź graby.
Oczywiście wybrany pień musiał mieć wystarczająco dużą średnicę. Dawni hodowcy docierali do swoich podopiecznych korzystając z układu powrozów, nazywanych leziwami. Później zaczęto stosować także długie drabiny. Obsługa wysoko posadowionych „uli” była trudna, przede wszystkim wymagała nie lada zręczności. Przed wyjęciem zasklepionych plastrów, wypełnionych miodem, pszczoły owiewano dymem.
W Polsce piastowskiej bartnictwo było w zasadzie zajęciem dziedzicznym, tylko przedstawiciele tego zawodu mieli przywilej dostarczania miodu na książęcy dwór. W szesnastym i siedemnastym wieku profesja ta cieszyła się największym powodzeniem, natomiast zaczęła zanikać w wieku dziewiętnastym.
Współczesne pasieki nie przypominają dawnych barci, ale ludziom obdarzonym tym powołaniem praca w nich nadal przynosi ogromną satysfakcję. Prawdziwi pszczelarze są wręcz rozkochani w swoim zawodzie, a przeglądy uli, wywożenie pni na pożytki wrzosowe czy rzepakowe to podniosła ceremonia. Oczywiście znacznie więcej niż współczesnych „bartników” jest chętnych do korzystania z doskonałych pszczelich produktów. Niestety - część ludzi panicznie boi się kontaktu z ich „producentami” - niezwykle pracowitymi i pożytecznymi owadami. Bowiem one – chociaż zapewne bez złej woli z ich strony – potrafią być nadzwyczaj uciążliwe, a nawet groźne.
Przykładem tego będzie opisane zdarzenie. Jest naturalną koleją rzeczy, że z uli w odpowiednim czasie wyprowadzane są roje, udające się zwykle na niewielką odległość od opuszczonego, podzielonego gniazda. W ślad za huczącym kłębem wędrujących owadów ruszają pszczelarze, odpowiednio ubrani i posiadający sprzęt umożliwiający schwytanie uciekinierek. Pszczoły osiadając w wybranym przez nową matkę miejscu budują swoisty wielki „sopel”, który po uspokojeniu jest delikatnie strącany do pojemnika i w nim wraca do pasieki.
Roje chętnie siadają na gałęziach drzew. Pół biedy, gdy wybierają sobie miejsce niewysoko położone, ale bywa czasem znacznie gorzej.
W opisywanym przypadku wędrowniczki osiadły w głębi przewodu wentylacyjnego starego domu. Uznały też najprawdopodobniej, że tylko one mają prawo korzystać zarówno z samego „komina”, jak i tego, co znajduje się przy jego dolnym wylocie. A tam była kuchnia.
Ruch w tym pomieszczeniu zapewne irytował pracowite owady, bowiem na dźwięk garnków wpadały do izby podejmując atak na przebywających tam ludzi. Założenie na wentylacyjny otwór siatki niewiele pomogło, gdyż pszczoły szybko znalazły jakieś niewidzialne dotąd szczeliny w starej ścianie - i dalej dokonywały pogromów. Sytuacja stała się tragikomiczna. Gospodyni słysząc podejrzane buczenie wyrywała na oślep z kuchni, porzucając w popłochu wszystko, co akurat trzymała w rękach. W końcu uznano, że jedynym – choć barbarzyńskim sposobem na pozbycie się uciążliwego towarzystwa jest fizyczne unicestwienie pszczół, ale te – jakby przeczuwając nadciągające niebezpieczeństwo – pewnego dnia nagle uleciały w siną dal.
W trakcie przeprowadzonego wreszcie koniecznego remontu przewodu wywietrznika wydobyto z niego kilka wysuszonych, pustych, pięknie ukształtowanych plastrów. Była to jedyna pamiątka po kominowym „bartnictwie” w ostatnich latach dwudziestego wieku.